25 lutego 2012

Kościół św. Jerzego - epitafijna dygresja

Jest tu trochę epitafiów, część zatarta przez wiernych, część (tych na zewnątrz) przez wiatr i deszcz, ale ostało się, o dziwo, w bardzo dobrym stanie drewniane epitafium Jana Gerharda i Marianny Donhoffów sprzed ok. 350 lat (jeśli dobrze odczytałem). Choć to stary niemiecki ród sięgający korzeniami XIII w. a w XVI w. rozdzielony na gałąź niemiecką i polską, to z "malborskiego punktu widzenia", tylko dwoje jego przedstawicieli
zdjęcie dzięki uprzejmości Jacka

zapisało się w szerszej pamięci - Gerhard (zm. 1648) i to nie tyle dzięki własnym osiągnięciom (był m.in. ekonomem malborskim a zamek zawdzięczał mu remont dachów) ile uwiecznieniu przez rytownika królów Władysława IV oraz Jana Kazimierza - Wilhelma Hondiusa (zm. 1652), i faktowi, że na jego portrecie znajduje się też widok zamku od strony Nogatu.





Drugą osobą jest Marion Donhoff i jej słynna książka "Nazwy, których nikt już nie wymienia", w której wspomina swoją ucieczkę przed Rosjanami zimą 1945 r.: "Od wielu dni jechałam konno w dużej kolumnie uciekinierów, toczącej się ze wschodu na zachód. W Malborku skierowano kolumnę prawdopodobnie inna trasą, gdyż całkiem niespodziewanie znalazłam się zupełnie sama przed dużym mostem. Upiorny był ten gigantyczny pochód, złożony z sań, furmanek, wozów konnych, pieszych ciągnących wózki ręczne, zajmujących całą szerokość niekończących się szos Prus Wschodnich, stale rosnący, i posuwający się wolno, lecz nieprzerwanie niczym lawa w dolinie. Jednak to nagłe osamotnienie było jeszcze bardziej przerażające. Przede mną znajdował się żelazny most na rzece Nogat. Niemodne wysokie elementy usztywniające - stężenia – słabo oświetlone przez bujającą się na wietrze jedną wiszącą lampę, rzucały groteskowe, powykrzywiane cienie. Na moment zatrzymałam konia i zanim stukot kopyt na klekoczącej drewnianej nawierzchni przęseł zagłuszył inne odgłosy, usłyszałam dziwnie rytmiczny stukot, wydawany jakby przez trzynożną istotę opierającej się ciężko na lasce o drewniane podłoże. Początkowo niczego nie mogłam rozpoznać, lecz już wkrótce dojrzałam trzy postacie w wojskowych mundurach, które noga za nogą, w milczeniu, wlekły się przez most. Jedna z nich szła o kulach, druga oparta o laskę, trzecia miała zabandażowaną głowę, a jej lewa ręka zwisała bezwładnie. Idący mężczyźni opowiadali, że zwolniono wszystkich pensjonariuszy szpitali wojskowych, aby ratowali się o własnych siłach. Temperatura na dworze wahała się od dwudziestu do dwudziestu pięciu stopni poniżej zera. Mój Boże, jak niewielu w naszym kraju wyobrażało sobie taki koniec. Koniec narodu, który wyruszył na podbój Europy, by ujarzmić sąsiadów na Wschodzie. To było przecież celem: jedni mieli na zawsze pozostać niewolnikami, a drudzy panami na wieki. Dla mnie był to koniec Prus Wschodnich. Trzech rannych żołnierzy, którzy wlekli się przez most na rzece Nogat… i jedna amazonka, której przodkowie przed 700 laty przenieśli się z Zachodu na Wschód, w owym czasie na dzikie tereny nadrzeczne, teraz jadąca z powrotem na Zachód – wymazane 700 lat historii."

Cóż - sic transit gloria mundi.