16 października 2010

Dzień Sybiraka

Ku pamięci minionych...

Pamięci masowych wywózek

MALBORK. 17 września to wyjątkowy dzień, w którym ożywają wspomnienia masowych wywózek Polaków sprzed 71 lat.

- Mamy skromną uroczystość, ale dobrze, że pamiętamy, my i społeczeństwo – powiedział Czesław Bartosz, prezes malborskiego Koła Sybiraków podczas obchodów Dnia Sybiraka, przypadającego na 17 września. - W 71 rocznicę wejścia wojsk Związku Radzieckiego na tereny Polski, po którym rozpoczęły się masowe deportacje, wywózka Polaków w głąb ZSRR, składamy kwiaty pod tablicą upamiętniającą zsyłkę.
Na uroczystości, które odbyły tablicą poświęconą zesłańcom przy kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, pojawiło się niewielu Sybiraków, bo przypadłości podeszłego wieku coraz częściej zatrzymują ich w domach. Spośród 120 osób, które 21 lat temu zawiązały malborską organizację, dziś pozostało około 90.
- Pomódlmy się za wszystkich, którzy życiem przypłacili deportację, którzy, wbrew własnej woli, wysiedlani ze swoich rodzinnych domów, trafiali na niegościnną, nieludzką ziemię Syberii i tam próbowali, w ziemiankach, tak jak potrafili, żyć najgodniej. To modlitwa za wszystkie ofiary prześladowań i wywózek – powiedział ks. Arkadiusz Śniger, proboszcz parafii Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Malborku.
Mimo upływu czasu, wspomnienia tamtych lat wciąż żyją w duszach i umysłach zesłanych i wywołują emocje. Jolanta Bober, córka nieżyjącej już Sybiraczki, odczytała poruszający wiersz napisany przez polską młodzież na zesłaniu, a przywieziony do Polski przez jej mamę.
Po krótkiej uroczystości przyszedł czas na wspomnienia, które bolą, ale trzeba się nimi dzielić, „żeby pamięć o losach Sybiraków nie zaginęła” – jak mówią.
- Byłam dzieckiem, miałam niespełna sześć lat – opowiada kobieta. - Wywieziono nas w 1952 r., więc nie w masowych wywózkach. Miałam czterech braci, była też mama i dziadkowie, rodzice ojca. Przez pierwszy rok błądziliśmy po stepie, nie tak, jak w innych deportacjach, gdzie to było zorganizowane, była praca i mieszkanie – mówi drżącym głosem. - Nas, dosłownie, wyrzucano partiami na step. Mama wspomina, że mieliśmy szczęście, bo razem z nami był jej brat, wówczas chyba 19-letni i to jej dodawało sił.
- W 1951 r., 1 kwietnia, zostaliśmy w nocy całą rodziną wywiezieni do obwodu irkuckiego nad Bajkał – wspomina Jan Szesza. - Miałem wtedy 13 lat. Tam dostaliśmy jeść i jeszcze 200 km wieziono nas w głąb tajgi. Baraki, już na miejscu, były przygotowane. Pakowali nas po sześć, siedem rodzin do baraku. To był kwiecień, a mróz w granicach minus 30 stopni Celsjusza. Baraki ładnie wyglądały z zewnątrz, a od środka przez szpary widać było świat. Ale był to jakiś schowek.
I co nam powiedzieli?: Budziesz rabotać, budziesz kuszać (będziesz pracować, to dostaniesz jeść), a nie, to padochniesz (jeśli nie, to zdechniesz) Zaczęliśmy więc pracować w lesie: mama i ojciec. I tak przez cztery, pięć lat. Potem ja doszedłem do pracy, do szkoły nie chodziłem, bo szkoła była oddalona o 40 km. Mogłem do niej chodzić... na piechotę. Byliśmy tam siedem lat.
Wspomnienia ludzi zesłanych w głąb dzisiejszej Rosji, a wówczas Związku Radzieckiego, są do siebie podobne, a jednak zawsze szczególne, bo bardzo osobiste.

Iwona Skopińska / wrzesień 2010